Blanck Mass dołącza do Editors, Editors w nowym składzie, nowa epoka Editors - nagłówki o mniej więcej takim wydźwięku w muzycznej prasie można było odnaleźć kilka miesięcy temu, gdy jeden z najbardziej znanych brytyjskich zespołów dwudziestego pierwszego wieku ogłosił światu, że będzie odtąd sekstetem, a zespołowe szeregi zasilił Ivor Novello, znany producent muzyczny. Poznaliśmy efekty tej współpracy. Na swoim siódmym albumie Editors idą po bandzie i otwierają nowy zespołowy rozdział. "EBM" to zwrot w nowym kierunku, który prawdopodobnie nie wszystkim się spodoba.
Nagranie siódmego albumu, zmiany w składzie i próba odnalezienia tego, co definiowało twój zespół przez lata po dłuższej przerwie ("Violence" ukazał się w 2018 roku i był ostatnim jak dotąd studyjnym dziełem zespołu z w pełni nowym materiałem, później były sesje i składanka, na których znalazły się nowe single), to sprawa zdecydowanie niełatwa. Editors podjęli ryzyko i postanowili zacząć jakby zupełnie od nowa, z nową energią. Nagrali materiał zaskakujący i na pierwszy rzut ucha zmienili totalnie brzmienie.
Ale czy na pewno jest to coś, czego jeszcze zespół nie grał? Gdy pierwszy raz usłyszałam albumowe zapowiedzi, w tym bardzo nośny "Heart Attack", momentalnie przypomniałam sobie o "Papillon", bardzo energetycznym, porywającym tłumy na koncertach kawałku, który sprawdza się na żywo w praktycznie każdych warunkach - czy to na festiwalowej przestrzeni, czy w klubowej sali. Taneczność, potężna dynamika i syntezatorowy wykop dominują na całym nowym albumie z jednym małym wyjątkiem, który dzieli go na dwie połowy. Editors mają w swoim repertuarze właściwie dwa typy kompozycji - momenty skoczne oraz ballady. Na "EBM" znajdziecie oba typy. Od dotychczasowych dokonań różni ten album w zasadzie to, że jest to muzyka trochę mroczniejsza i dominuje tu syntezatorowy bas.
Blanck Mass bez wątpienia wniósł do Editors swoje brzmienie i jest ono bardzo wyraźne. Znany z tworzenia mrocznej elektroniki producent wykręcił nowy album mocno w kierunku industrialno-tanecznym, przywołując z jednej strony dokonania gigantów sceny EBM, z drugiej potężny mrok Nine Inch Nails, a przy okazji dodając flagowe wyznaczniki swojej twórczości. Co pozostało z dotychczasowego brzmienia Editors? Piosenkowy charakter i absolutnie niepodrabialny, głęboki i bardzo uniwersalny głos, którym obdarzony jest Tom Smith. Niezmiennie świetnie się go słucha. Sam tytuł albumu to po prostu inicjały od nazwy grupy i pseudonimu producenta - taki wyraz współpracy zespołu z nowym członkiem.
Skąd pomysł na taką płytę? W wywiadzie dla Gazety Wyborczej wokalista zespołu wyjaśnił, że potrzeba zabawy i wyrzucenia z siebie smutków poprzez taniec wywołana została pandemiczną izolacją. Nie ma w tym nic dziwnego i na pewno niejeden fan będzie do tej muzyki szalał ile sił w nogach i płucach.
Są tu naprawdę dobre piosenki - rozpoczynający całość "Heart Attack", urokliwy, balladowy, eksponujący w pełni potencjał "editorsowej" piosenkowości "Silence" - fenomenalny w swojej prostocie, pełen emocjonalności, czy nasycone mrokiem "Strawberry Lemonade" i "Strange Intimacy". Nie przekonują mnie niestety do końca takie fragmenty jak "Karma Climb", "Kiss" czy "Vibe", nie dlatego, że są słabe, ale ze względu na to, że to już było, choćby na dość hermetycznej i zwartej pierwszej płycie zespołu, tylko teraz zamiast na gitarach zostało zagrane na klawiszach. Trochę uwiera też fakt, że album urywa się po "Strange Intimacy" bez żadnego zakończenia. Chyba lepiej w finale sprawdziłby się wspomniany "Silence". Nie ma jednak co narzekać, to przecież naturalne, że zespół eksperymentuje, próbuje nowych rzeczy i chce się rozwijać. Czasem po prostu dany kierunek nie wpisuje się w osobiste preferencje odbiorcy. Chociaż to wszystko przecież zależy od chwili...
Czy czekałam na ten album z niecierpliwością? Aż tak to nie, ale po ogłoszeniu przez zespół poszerzenia składu i stałej współpracy z Blanck Massem byłam bardzo ciekawa, co z niej wyniknie. W końcu album z sesjami, wydany jeszcze przed podsumowującym dotychczasową karierę "Black Gold", był świetny. "EBM" to dobra płyta, z potencjałem, ale z pewnością nie ciekawsza niż rewelacyjne "In Dream" i "Violence". Czy będę do niej wracać? Prawdopodobnie wtedy, gdy będę miała ochotę potańczyć. Pewne jest natomiast to, że ten materiał wybuchnie z pełną mocą na koncertach, okraszony dodatkowo gitarową mocą i potężnym basem. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę zespół na żywo - oby udało się to w przyszłym roku.
75%
Posłuchaj płyty: Editors - EBM