Szczerość, skromność, energia i jakość - tak było w poniedziałkowy wieczór w Warszawie. Kalifornijski Thrice i szwajcarski Coilguns zapewnili publiczności w klubie Niebie nostalgiczny powrót do tego, co w koncertach najcenniejsze - bycia tu i teraz i wspólnego przeżywania wyjątkowych chwil, serwując muzyczną podróż w miejsce, gdzie punkowa zadziorność zderza się z wchodzącymi w głowę melodiami.
Kilka słów o "dziwnej" miłości
Szwajcarzy z Coilguns mają w sobie coś absolutnie wyjątkowego. Gdy zobaczy się ten zespół na żywo, nigdy się go nie zapomni, tym bardziej, że o tak bezpośredni przekaz i szczery manifest w dobie sztuczności naprawdę trudno. Ich ubiegłoroczny album "Odd Love" to konkretna wypowiedź świadomego zespołu, który postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, samodzielnie zająć się własną muzyczną działalnością i podzielić się z fanami tym, co muzycy grupy kochają najbardziej - prawdziwą energią, wobec którym nie można pozostać obojętnym. ta hybryda "miłości" i "dziwactwa" jest nadzwyczaj skuteczna.
Chcąc dać z siebie jak najwięcej, postanowili wykorzystać swój czas maksymalnie - przygotowali się do występu nieco wcześniej i wyszli na scenę kilkanaście minut przed czasem - po to, by zagrać więcej utworów i umilić publiczności czas oczekiwania na gwiazdę. Spisali się na medal - z minuty na minutę widownia była coraz bardziej zaangażowana w to, co działo się na scenie. A wydarzyło się bardzo dużo w naprawdę niedługim czasie.
Coilguns chwycili za serce szczerością i energią - zagrali absolutnie szalony koncert. Skąpani w stroboskopowych światłach skakali po scenie, bawiąc się w najlepsze, a jednocześnie dbając o to, by przekaz kolejnych utworów wybrzmiał w pełni. Połączyli to, co w post metalu i punkowej zadziorności najlepsze - połamane, mocniejsze rytmy przeplatając z rock'n'rollową nieprzewidywalnością.
Louis Jucker to wokalista nieobliczalny, który uwielbia zaskakiwać publiczność, nie tylko spontanicznymi wycieczkami pośród fanów, by zaśpiewać im kilka wersów prosto w twarz. Pożycza od nich telefony, by zrobić zdjęcia, coś nagrać, a przede wszystkim tańczy wraz z nimi. Wszystko to robi w sposób niewymuszony, z uśmiechem i szacunkiem. Chce, podobnie jak jego przyjaciele z zespołu podzielić się tym, co dla wszystkich przychodzących na koncerty wspólne - miłością do muzyki i wspólną radością przeżywania wyjątkowych chwil. Choć ten koncert trwał tylko trzy kwadranse, to wystarczyło, by stał się bezapelacyjnie najlepszym momentem tego dnia.
Nostalgiczna podróż w czasie
Po tak energetycznym występie trudno było dokonać czegoś jeszcze bardziej szalonego. Thrice nie próbowali konkurować pod tym względem z Coilguns i postawili na nieco inną formę wyrazu - bardziej intymną, skierowaną ku wnętrzu. Zagrali szczery koncert przysparzając fanom niezapomnianych wzruszeń. Witani owacyjnymi okrzykami po prostu miło się ukłonili i zaczęli grać przebój za przebojem, powracając do utworów, które ukształtowały ich już niemal trzydziestoletnią karierę - tych sprzed niemal dekady i sprzed ponad dwudziestu lat, przeplatając je nieco nowszymi kompozycjami. Set wypełniły przede wszystkim utwory z przełomowych "The Artist In The Ambulance" oraz "To Be Everywhere Is To Be Nowhere". Nie zagłębiali się w rozmowy z publiką, po prostu grali tak, jak czuli. Świetnie. Wpadające w ucho nostalgiczne melodie pięknie zderzały się z mocniejszym, punkowo-hardcore'owym brzmieniem, wszystko w wyważonych proporcjach. To była prawdziwa gratka dla otwartych słuchaczy, którzy lubią zanurzyć się w ciężkich brzmieniach, a jednocześnie nie stronią od popowej przystępności, którzy nie szeregują muzyki na gatunki i lubią po prostu posłuchać czegoś dobrego.
Thrice w Warszawie udowodnili, że ich niebanalny pomysł na muzykę wciąż ma sens. W klubie Niebo stawiło się kilkaset osób spragnionych bezpośredniego kontaktu z zespołem, nieustannie dopingujących grupę. Wielu wzruszonych fanów śpiewało z wokalistą teksty, z oddaniem i zaangażowaniem. To piękny widok, podobnie jak rozentuzjazmowani fani niesieni na rękach współtowarzyszy biorących udział w koncercie, w przeciwieństwie do wzniesionych w górę telefonów komórkowych rejestrujących każdy kolejny utwór. Ta autentyczność i bycie tu i teraz jest szczególnie cenne w czasach, gdy jesteśmy przebodźcowani technologią i jej coraz to nowszymi i doskonalszymi funkcjami mającymi tylko pozornie ułatwić nam życie. Warto o tym pamiętać i czerpać możliwie najwięcej z autentycznych doświadczeń zamiast tonąć w stosie reklam płynących zewsząd internetowymi kanałami.
Więcej zdjęć z koncertu znajdziecie tu:
Thrice: https://www.muamart.pl/index.php/thrice/
Coilguns: https://www.muamart.pl/index.php/coilguns-ii/