Progresywna odmiana muzyki gitarowej jest z założenia tą poszukującą nowatorskich brzmień, przekraczającą granice stylistyczne, odkrywającą połączenia, jakich jeszcze nie było lub których nikt się nie spodziewa. Przyglądając się jednak wielu zespołom wykorzystującym w opisach twórczości to określenie można stwierdzić, że zdają się same sobie zaprzeczać - w ich dokonaniach dominuje wtórność, powtarzanie tego, co wypracowali wcześniej i wzorowanie się na twórczości legend rocka, z Pink Floyd i King Crimson na czele. Wyjątkiem nie wpisującym się w ten niezbyt przychylny schemat jest Pain Of Salvation. Nowy album Szwedów to kopalnia przełomowych pomysłów i zagrań va banque.
Postępu technologicznego nie da się zatrzymać - świat wciąż prze do przodu, a ludzie dążą do sukcesu niejednokrotnie po trupach, starając się wpisać w utarte schematy, nie zważając na uczucia innych. Trudno nadążyć za nowinkami technicznymi, natłokiem informacji, ciągłymi zmianami. Istnieją też pewne normy, do których z zasady należy się dopasowywać. Wszechogarniające wariactwo może bardzo łatwo doprowadzić do szału. Wie o tym każdy wrażliwy człowiek, więc oczywistym jest, że takie odczucia towarzyszą artystom. Osoby wyłamujące się ze schematów zmagają się z odrzuceniem, samotnością, niepokojem, brakiem akceptacji. To problem globalny, aktualny niezależnie od sytuacji społeczno-politycznej. Między innymi o tym traktuje "Panther".
Ten album to wyraz sprzeciwu wobec zastanej rzeczywistości, wszelkim manipulacjom i kolejne szczere i bezpośrednie wyznanie wokalisty grupy. Daniel Gildenlöw, po traumatycznych przeżyciach, które opisał na bardzo osobistym, przełomowym "In The Passing Light Of Day" tym razem zwraca się do słuchaczy z bardzo uniwersalnym przekazem, a głębokim, zmuszającym do myślenia tekstom towarzyszy nowatorska muzyka.
"Panther" to płyta, która nie pozostawia słuchaczowi wyboru - albo się ją pokocha, albo odrzuci całkowicie. Znajdziecie tu praktycznie wszystko to, czego na artrockowej, progresywnej płycie się nie spodziewacie. Są tu połamane, poszatkowane rytmy, agresywne riffy, syntezatorowe szaleństwa. Jest hip-hop, trap, są fragmenty eksperymentalne, a obok nich popowe, hard rockowe, doom metalowe i klasyczne. Za ścianami gitar, przesterami i wariactwami skrywają się zaś urzekające melodie i fenomenalne harmonie wokalne. Mrok i niepokój zderzają się tu z czystym pięknem.
Daniel śpiewa z ogromną pasją i
zaangażowaniem, dając z siebie absolutnie wszystko. Opowiada pełną emocji historię, która angażuje coraz bardziej z każdym kolejnym kontaktem, zaskakując stylistyczną mieszanką, bezkompromisowymi rozwiązaniami, a przede wszystkim tym, że mimo różnorodności wszystko jest tu spójne, piekielnie wciągające i perfekcyjnie dopracowane.
Pain Of Salvation zawsze dążyli do tego, by nie udawać, przekazywać
szczere emocje i po prostu być sobą. Także tym razem nie bali się
ryzyka. Poszli pod prąd, nie oglądając się za siebie. Tu nie ma momentów odstających jakościowo od reszty, fragmentów słabszych, zachowawczych. Tu wszystko jest na sto procent i słucha się tego fantastycznie, nieważne, czy kompozycja ma dwie, trzy, pięć, czy ponad dziesięć minut. Ta płyta kipi od emocji, niezwykłej siły i energii.
"Accelerator" porywa perfekcyjnie zbilansowanym połączeniem metalowych poszatkowanych blastów i bezkompromisowej elektroniki z ultra-melodyjnym refrenem. Ostrym, doom metalowym riffem i pełnym niepokoju klimatem zaskakuje "Unfuture". Jednak dopiero w "Restless Boy" muzycy idą po bandzie. Tam elektroniczny przester zderza się z urokliwą, nostalgiczną melodią wokalu i porywającym do szaleństwa rapem. Myślisz, że to połączenie niewykonalne? A jednak się udało. Fanów progresywnej balladowości rozczuli do łez "Wait" z przepiękną partią fortepianu, narastającym napięciem i urokliwym refrenem. Tej kompozycji nie powstydziłaby się Anathema, podobnie jak początku "Keen To A Fault" z bardzo charakterystyczną sekwencją gitary akustycznej. Później jednak kompozycja zmienia nastrój na nieco bardziej tajemniczy.
Folkowa miniatura "Fur" rozładowuje napięcie i wprowadza w klimat kompozycji tytułowej. "Panther" z kolei przypomina trochę...Linkin Park z okresu "Hybrid Theory" z elektronicznymi zabawami Mike'a Shinody i rapem połączonym ze śpiewem w stylu Chestera Benningtona. W dalszej części utwór nabiera rockowego wykopu. W "Species" pobrzmiewają delikatne echa Riverside z okresu "Wasteland". Wieńczący całość "Icon" emocjonalnością dorównuje piętnastominutowemu finałowi poprzedniej płyty zespołu. Są tu momenty wyciskające łzy, piękne solówki, uniesienia i wyciszenia.
Wszystkie te próby opisania uczuć, struktur brzmieniowych czy skojarzeń nie mają jednak większego sensu i nie zastąpią osobistych emocji towarzyszących kontaktowi ze sztuką najwyższej próby. Jeśli "In The Passing Light Of Day" był płytą fantastyczną, to o "Panther" można jedynie powiedzieć, że jest materiałem jeszcze lepszym. Ten album rozmontował mnie emocjonalnie całkowicie i jestem niemal pewna, że trafi do tych, którzy szukają w dźwiękach szczerości i otwartości. To muzyka, która zostaje z odbiorcą na długo, niezależnie od okoliczności, łącząc to, co znane i lubiane z zupełnie nowym podejściem do tematu progresywnego grania.
95% (...bo trochę nierozsądnie dać 100%, gdy znajdzie się kilka dość oczywistych inspiracji)
Płyty będzie można posłuchać na koniec sierpnia :)