Mrok, tajemniczość, mnogość muzycznych inspiracji, międzygatunkowe przestrzenie i wciągające historie opowiadane pięknym głosem - to Ols, autorski projekt Anny Marii Olchawy, bardzo zdolnej, wszechstronnej multiinstrumentalistki i wokalistki. Pod koniec maja artystka wydała swój piąty album pod tym szyldem.
O "Poświatach" mówi następująco: "to album pełen muzyki czerpiącej inspirację z różnorodnych źródeł, połączonych być może jedynie mroczną atmosferą i silnymi emocjami. Znajdziecie tam klasyczny akustyczny neofolk (choć z pewnym twistem), mistyczne podróże przez krajobrazy atmosferycznego post-blacku, dziwaczne opowieści z lasu przeplecione miejską, niemal triphopową hipnozą oraz hybrydy dark folku z ciężkimi brzmieniami, przepuszczone przez gotycką soczewkę oraz moją specyficzną wrażliwość. Na "Poświatach" zszywam razem pozornie niepasujące do siebie muzyczne rzeczywistości, aby stworzyć mój własny patchworkowy mrok, melancholijny, ciemny kalejdoskop, który wciąga w swoje objęcia. (...) Z takich skrawków ciemności, melancholii i nostalgii, zbieranych z muzyki, książek, przyrody i życia jako takiego, kreuję własną osobliwą rzeczywistość, którą chcę się podzielić". Intrygująco i zachęcająco, prawda?
Przy okazji premiery nowego wydawnictwa Anna opowiedziała mi o swojej pasji do dźwięków znacznie więcej, przedstawiając swoje bardzo złożone spojrzenie na muzykę. Rozwijając się w ramach trzynastu pytań cyklu opowiedziała o tym, co ją porusza, wzrusza, w jaki sposób przeżywa koncerty, co ją ukształtowało muzycznie i jak postrzega to, co "stare" i "nowe".
1. najlepsza muzyka do słuchania w domu
Słucham muzyki w różnych miejscach i chyba nigdy się nie zastanawiałam, czy istnieje taka, której wyjątkowo dobrze słucha się akurat w domu. Jedyna muzyka, którą włączam wyłącznie w domu i nigdzie indziej, to muzyka tła do czytania, która po prostu jest i nie przeszkadza. Drugim rodzajem muzyki bardziej domowej są motywacyjne kawałki do sprzątania, którymi może być cokolwiek z potencjałem energetycznym, od starego heavy metalu, przez Gorgoroth, Entombed czy Rotting Christ, aż po jakiegoś Franza Ferdinanda, do którego sprzątałyśmy z koleżankami pokoje w internacie w liceum i chociaż w ogóle mnie ten zespół nie interesuje, to przyzwyczajenie pozostało i uważam, że nie istnieje lepsza muza do wykonywania mechanicznych ruchów z miotłą czy przy myciu okien.
2. najlepsza muzyka do słuchania w trasie
Tutaj wybór ogranicza mi mój ponad dwudziestoletni samochód, który na autostradzie jest bardzo głośny i wydaje dźwięki dokładnie w częstotliwościach blackmetalowych perkusji. Nie da się w nim słuchać żadnych blacków, bo nigdy nie wiesz, czy to, co słyszysz, to muzyka z głośnika czy może jakaś odpadająca część. Najczęściej wybieram zatem coś, co przebija się przez ten hałas. Najlepiej radzi sobie z tym Rob Halford, bardzo często w moim samochodzie można więc usłyszeć Judas Priest. Bruce Dickinson też nieźle sobie radzi, z polskiej muzyki jako tako idzie Romanowi Kostrzewskiemu. King Diamond także wybija się ponad tłuczącą się Astrę, ale ja (kill me) nie jestem w stanie długo go słuchać, bo mnie męczy, co stanowi kość niezgody między mną, a moim mężem.
Z rzeczy bardziej w moim klimacie z wyjącym silnikiem radzi sobie kilka Darkthrone’ów, najlepiej chyba The Underground Resistance. Kocham wyć w samochodzie Leave No Cross Unturned (aaaa!). Na trasach pieszych w mieście mam zupełnie inną playlistę. Mam kilka kawałków doskonałych do przyspieszania chodzenia. Na pierwszym miejscu od lat jest Deliverance Opetha, który jest cudowny do chodzenia w ciężkich butach, gdy podeszwy glanów wybijają cię nad ulicę. Dalej mamy już mix wszystkiego, od Bloodbath, przez Furię z Opętańcem, jakieś rzeczy typu Carperter Brut po przypadkowo poznane na koncercie innej kapeli Trepaneringsritualen w ultramrocznych remixach.
Podczas pieszych wędrówek na łonie natury nigdy nie używam słuchawek i słucham tylko dźwięków przyrody. Wtedy zwykle przychodzą mi do głowy jakieś luźne pomysły na własne kawałki. Jedyne sytuacje, gdy akceptuję puszczanie muzyki z telefonu w górach, to samotne wyprawy po zmroku, gdy dźwięki ostrzegają dzikie zwierzęta, że ktoś idzie przez las, co pozwala uniknąć niechcianych konfrontacji. Jeden z moich znajomych podczas nocnego przejścia przez puszczę na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów odstraszał niedźwiedzie Janem Garbarkiem i bardzo mi się ten pomysł spodobał, bo robił nieziemski klimat. U mnie w roli odstraszacza dzikich zwierzaków parę razy dobrze sprawdził się stary Wintersun.
3. dźwięki, które mnie relaksują
Tu znowu wszystko zależy od nastroju i potrzeby chwili. Różne utwory przywracają mi równowagę psychiczną w różnych okolicznościach. Muzyką, która niezmiennie sprawia, że rozpływam się mentalnie, moje spięte mięśnie się rozluźniają, a myśli odpływają w krainę psychodelicznych krajobrazów jest Of the Wand and the Moon. Puść mi cokolwiek z Emptiness Emptiness Emptiness albo z Nighttime Nightrymes i patrz, jak rozpuszcza się moje ja, aż pozostanie ze mnie tylko różowa opalizująca chmurka czystej błogości.
Z pradawnych czasów, gdy słuchałam więcej muzyki celtyckiej, jako dźwięki relaksu w długie jesienne wieczory pozostał mi Clannad. Właściwie ostatnio moje playlisty przeżywają irlandzki renesans, więc miniona jesień również była mocno Clannadowa. A gdy jesień jest już w pełni i na celtyckie plumkanie jest za mroczno i za smutno, zawsze moje słuchawki opanowuje Tenhi. Nie wiem, czy nastrój, w jaki mnie wprawia można nazwać relaksem, ale późną jesienią jest mi zawsze bardzo potrzebny.
W sezonie ciepłym płytą do rozpływania się w błogim oczarowaniu jest The White Agallocha. Miałam jeden z piękniejszych w życiu snów, gdy kiedyś na chwilę zdarzyło mi się przysnąć wiosną na Sowilo Rune. Wybudził mnie długi dźwięk gitary, który utrzymał przez chwilę magiczną ciągłość między snem a jawą, co było niecodziennym doświadczeniem.
Osobną playlistę relaksującą mam do samolotu. W pociągach umiem spać przy jakichś mordercach, ale latanie mnie chyba jakoś podświadomie niepokoi, więc muszę sobie pomagać spokojną muzyką. Tu oczywiście pojawiają się kawałki z wyżej wymienionych płyt, ale nie tylko. Z Agallocha mam tam zawsze w pogotowiu The Lodge (Dismantled), które potrafi uspokoić mi tętno w każdej sytuacji. Jest tam też the Cure, ze dwa kawałki Opeth ze Still Life, coś Radiohead, Massive Attack, pojedynczy Tyr, jakiś stary Daylight Dies i October Falls, kilka głupich plumkadełek z przeszłości, które dobrze mi się kojarzą, nawet jakaś Enya. I, obowiązkowo, mój utwór-kocyk, najbardziej przeze mnie wyeksploatowany kawałek ratunkowy, który jest ze mną od wielu, wielu lat i leczył wszystkie moje rany przez ten cały czas – Unfurl Katatonii z July EP. Mam na tej playliście wszystkie wersje tego utworu jakie kiedykolwiek zostały nagrane – koncertówki, akustyki, wersje specjalne – nigdy mi się to nie znudzi. I, co najważniejsze – wciąż działa.
4. najgorszy album, jaki kiedykolwiek słyszałam
Nie wiem, czy jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Zupełnie nic nie przychodzi mi do głowy. Nie mam żadnych skłonności do masochizmu, więc jeśli słyszę coś, co mi się zupełnie nie podoba, to wyłączam i nie katuję się dalej. Jeśli zdarzy mi się zmarnować czas na przesłuchanie czegoś słabego, to najwyraźniej to wypieram, żeby nie marnować przestrzeni mózgowej na przechowywanie tam niepotrzebnej informacji o zespole, który uznałam za beznadziejny. Zakładam, że i tak najbardziej tragiczne rockowe kapele, które niechcący przesłuchałam, były lepsze niż żenujące disco-polo, które każdemu z nas zapewne zdarzyło się przypadkiem usłyszeć na jakiejś imprezie. Nigdy nawet nie próbowałam się dowiedzieć, co to konkretnie jest, bo ta wiedza nie jest mi do niczego potrzebna.
5. płyta, od której wszystko się zaczęło (muzycznie)
Dawno, dawno temu pewna mała dziewczynka przeczytała Władcę Pierścieni i została totalnie oczarowana i zachwycona. Gdy wyszedł film, średnio jej się podobał, bo nie było Toma Bombadila, Glorfindela i innych postaci, zamiast o pieczarkach hobbici mówili o truskawkach ze śmietaną, Aragorn był za ładny i w ogóle pominięto milion szczegółów, które dziewczynka pieczołowicie spisała w swoim kajeciku. Za to muzyka z tego filmu – to było coś innego! Naprawdę brzmiała tak, jak brzmieć powinna. Więc nasza dziewczynka uzbierała sobie małą sumkę z kieszonkowego i zarządziła wyprawę do miasta wojewódzkiego, w którym znajdował się jedyny w lubuskim Empik, gdzie można było kupić kasetę z soundtrackiem do LOTR-a.
To wydarzenie miało wpływ na – jak się zdaje – wszystko, co nadeszło później. To dlatego idąc do szkoły muzycznej wybrałam flet poprzeczny - główny instrument wszystkich elfickich motywów.
A ten wybór z kolei doprowadził do Olsa i do tego, że brzmi jak brzmi, oparty w dużej mierze na instrumentach dętych drewnianych.
Ta dziecięca fascynacja pchnęła mnie też w stronę muzyki celtyckiej, która do dziś jest dla mnie ważnym źródłem inspiracji i doprowadziła do podjęcia kilku ważnych życiowych decyzji.
Gdyby w naszej lokalnej szkole muzycznej była klasa harfy, to pewnie grałabym na niej. Byłoby jeszcze bardziej celtycko, ale może dobrze się stało, że jednak z elfickich instrumentów w ofercie był tylko flet, który jednak ma dużo więcej uniwersalnych zastosowań i nie narzuca określonego klimatu utworowi samą swoją obecnością. Jakoś trudno mi wyobrazić sobie Ols zrobiony na harfie, ale mogło zdarzyć się i tak.
6. płyta, która zmieniła moje spojrzenie na muzykę
Przeżyłam w swojej historii kilka muzycznych przełomów i na przestrzeni lat mój gust dość drastycznie się zmieniał. Moja rodzina była muzykalna, ale rodzice nie słuchali jakiegoś określonego rodzaju muzyki. Leciało to, co puszczało radio albo muzyka z klasycznej zbieraniny dość przypadkowych winyli z czasów PRL, która dotrwała do końcówki lat 90 w większości polskich domów. Gdy jako podstawówkowy gówniarz zaczęłam się interesować cięższą muzyką, zaczęłam od tego, co wszystkie dzieciaki nieposiadające starszego brata lub kolegi wprowadzającego w tajniki metalu. Był więc klasyczek, czyli Nirvana, Metallica, jakiś Iron Maiden, takie tam.
Gdy poszłam do gimnazjum, poznałam starszego kolegę metalowca. Zarywał do mojej koleżanki, więc starał się być miły również dla mnie, żeby wkupić się w jej łaski. Nie pamiętam już, czy coś mu się udało, ale na pewno i tak to ja najwięcej zyskałam na jego zauroczeniu. W ramach bycia miłym, kolega przegrał mi bowiem dwa cake’i muzy, którą polecał (to były takie duże plastikowe opakowania na kilkadziesiąt płyt CD). Było tam absolutnie wszystko, totalny misz-masz gatunkowy. Nie wiedziałam, od czego zacząć, więc najpierw sięgnęłam po płytę przegraną na zielonym krążku. To było Six Degrees of Inner Turbulence Dream Theater. Pamiętam jak dziś – jechałam autobusem, z discmanem na kolanach (tak, jestem aż tak stara), za oknami przewijał się majowy krajobraz pełen zieleni i słońca, a ja siedziałam w ciężkim szoku, że w ogóle można coś takiego robić. Że istnieje taka muzyka. Dziesięciominutowe utwory-obrazy, rozwijające się jak filmy, budujące napięcie, dynamiczne, ze zmianami tempa, metrum… Naprawdę mnie to totalnie zszokowało. A później już poszło. Od wielu lat z Dream Theater mi już nie po drodze, jestem już w zupełnie innej bajce i takie granie przestało mnie cieszyć, ale na zawsze pozostaną zespołem, który otworzył dla mnie drzwi do świadomego słuchania muzyki.
Później zrobiłam się bardziej deathowo-doomowa. To był okres pełen wielu odkryć, które zostały ze mną na dłużej, ale jednak nie były przełomowe. Blacku nie byłam w stanie na tym etapie słuchać, bo kompletnie odrzucały mnie blackmetalowe skrzeki. Wydawały mi się śmieszne, głupie i zupełnie psuły mi odbiór. Wiadomo – porządny deathowy growl obiektywnie ładnie brzmi. Jest cielesny, niemal zwierzęcy, mocny. Skrzeczące blackowe wrony na tym tle wypadały dość żałośnie, i nawet jeśli reszta muzyki mi się podobała, to było nie do przeskoczenia. Wtedy na moim radarze pojawił się Agalloch. Pamiętam, gdy odpaliłam Ashes Against the Grain. Już pierwsze Limbs mnie po prostu porwało. Ta otwierająca gitara, ten cały początkowy motyw, który unosi, szybuje, ślizga się gdzieś w podniebnej przestrzeni – to było coś niesamowitego. I wtedy zaczął skrzeczeć John Haughm. Dlaczego?.. jęknęłam głośno, w rozczarowanym oburzeniu, że można coś takiego zepsuć jakimś durnym charkotem. Ale to było zbyt dobre, zbyt m o j e żeby odpuścić. Powoli przekonałam się więc do Johna i jego pocharkiwania, dość szybko dochodząc do wniosku, że taki wokal jest w tych utworach najzupełniej na miejscu. Przecież dalej na płycie, w Bloodbirds, cokolwiek innego odebrałoby temu kawałkowi połowę dramatyzmu, nie byłoby tak porażająco prawdziwe.
Tym sposobem zrozumiałam, o co chodzi w skrzekach, co rozpoczęło nowy rozdział mojego muzyczego życia pod tytułem black metal. Nagle mogłam zacząć słuchać wszystkich tych kawałków, które przywołały mnie instrumentalnie, ale odrzuciły wokalnie. I otworzył się przede mną zupełnie nowy świat.
7. album, który niesamowicie mnie zaskoczył
Właściwie miałam o tym albumie powiedzieć przy poprzednim pytaniu o przełomy, ale tu również będzie pasował. Pierwsza Wardruna. Gdy wyszło Runaljod – gap var Ginnunga, żyłam mocno w świecie BM i moje folkujące zauroczenia z wczesnej młodości wydawały mi się czymś nieco wstydliwym. Maksimum folku w muzyce, jaki uznawałam za dopuszczalny, to właśnie poziom Agallocha czy innego Drudkha. Folk czy folk-metal to była muza, na jaką chodziło się raz do roku na koncert do krakowskiego klubu Studio, żeby upić się na wesoło i skakać pod sceną do szwedzkich czy fińskich potupajek. A później się trochę wtydzić. Aż tu nagle wjechał Runaljod – gap var Ginnunga. Może ktoś się spodziewał takiego debiutu. Ja nie. Wyrwało mnie z butów. Przypomniało, bardzo skutecznie i dobitnie, o co chodzi w folku, jak głęboko muzyka tradycyjna i wszystko, co z niej wykiełkowało jest zakorzenione w najbardziej pierwotnej potrzebie połączenia z naturą. I jakie to może być piękne, autentyczne i głęboko poruszające, gdy ktoś zedrze z tego wierzchnią warstwę kiczowatego syfu, którym porosło, gdy zapomnieliśmy, o co w tym wszystkim chodzi. Wardruna zabrała mnie w podróż wewnątrz, zadała pytania, które potrzebowałam usłyszeć i wyprostowała pewne rzeczy, które mi się gdzieś po drodze wykrzywiły i poplątały. Wyszłam z pierwszej płyty jako dużo dojrzalszy, bardziej świadomy siebie człowiek. Bardzo potrzebne są takie płyty, które przypominają o tym, co jest naprawdę ważne. Później – wiadomo – zaczął się boom na powrót do korzeni, nagle powstało mnóstwo muzyki, która próbowała – z lepszym lub gorszym skutkiem – powtórzyć sukces Wardruny. Czasami czegoś z tego posłucham, ale Wardruna jest tylko jedna. Im wierzę. Pewnie w tym momencie wielu osobom ciśnie się na usta pytanie o Heilung. Ja Heilungowi nie ufam. Spoko muza, można posłuchać do czytania. Nic nie czuję, nic mi to nie robi. A na Runaljod – gap var Ginnunga. gdy Gaahl wypowie jedno słowo magicznej inkantacji, Lindy wyśpiewa swoim przejmującym głosem powtarzające się dwie nutki, a Einar poplumka prosty motyw na tagelharfie, moje ciało odpowiada. I jest to naprawdę jakaś automatyczna fizyczna reakcja, jakiś zaszyty we flakach atawizm, który budzi się w zetknięciu z tą muzyką.
8. najlepsza muzyka do słuchania w nocy
W nocy w ogóle dobrze słucha się muzyki. Im mniej bodźców zewnętrznych, tym łatwiej skupić się na dźwiękach i tekstach, zanurzyć się całkowicie w muzyce. Lubię to robić, choć niestety jako dorosła odpowiedzialna osoba, która musi rano wstawać do roboty, ograniczyłam do minimum swoje, niegdyś bogate, muzyczne nocne życie.
9. najbardziej uniwersalna muzyka
Powiedziałabym, że grunge. W samochodzie, gdy jadą z nami znajomi i krewni, zawsze leci dyżurna składanka z Pearl Jamem, Alice in Chains, Soundgardenem i Nirvaną. Jest to muzyka akceptowalna dla większości ludzi. Albo ja nie znam żadnej osoby, dla której to byłoby za mocne ;) Jako muza, która nikomu nie przeszkadza i jednocześnie jest ok, sprawdza się również Foo Fighters i Red Hot Chilli Peppers. To są zespoły, na których w czasach nastoletnich mniej więcej przecinały się gusty moje i mojej siostry, takie nasze pierwsze muzyczne kompromisy, gdy po latach metodycznego zwalczania się nawzajem, byłyśmy w końcu w stanie puszczać jakąś muzykę we wspólnym pokoju bez prowadzenia wojen o władzę nad wieżą. Pierwszym promyczkiem na naszym wspólnym muzycznym horyzoncie był moment, gdy siostra kupiła mi kasetę Love Metal HIM, ale ten prezent pozostał tylko symbolicznym znakiem przymierza, bo nigdy się jakoś w HIM nie wciągnęłam i nie włączyłam go do naszych obopólnie akceptowanych playlist.
10. muzyka, która najpełniej odzwierciedla historię mojego życia
W mózgu odpaliła mi się jaskrawa mandala skojarzeń muzycznych, kolejne okręgi pojawiające się coraz szybciej, gęściej, generując coraz więcej przecięć. Opeth, stara Katatonia, Alice in Chains, Tom Waits, Nirvana, Pixies, Tool, Radiohead, rytualna hipnoza, jakieś industrialne, lo-fi’owe brzmienia które poruszyły we mnie zapomnianą strunę ważnego wspomnienia i emocje tak prawdziwe, że uwierzyłam we wszystko bez pytania.
Przeczołgało mnie to przez wir uczuć. Wypadłam z niego z powrotem w świat z czymś staro-nowym kiełkującym w głowie, bo ktoś dosłownie opowiedział mi moją historię, znów przypomniało mi, co mnie ukształtowało i jaka jest prawda o mnie. A do tego Simon Smith zrobił to używając języka, który dobrze znam i cenię, czyli języka twórczych przetworzeń. Nie da się odciąć od tego, co cię stworzyło, więc najbardziej autentyczne, co możesz zrobić, to przyznać się do tego, wziąć z tego różne kawalątki, skleić do kupy i przerobić to na swoją wersję. Wtedy twoja twórczość jest wyczuwalnie prawdziwa. Tak jak ta. Byłam w ciężkim szoku, bo dawno żadna nowa muza mnie tak emocjonalnie nie przemieliła. Wciągnęłam się tak, że specjalnie pojechałam na koncert do UK, żeby na żywo dowiedzieć się od gościa, czy to, co słyszę, naprawdę tam jest (nikt nigdy nie mówił, że jestem normalna). I rzeczywiście, okazało się, że facet, gdy dorastał, serio słuchał dokładnie takiego samego zestawu wykonawców, co ja. Nic dziwnego, że tak mocno to czuję. Biorąc pod uwagę powyższe, to jest chyba muza opowiadająca moją historię w sposób najbardziej dosłowny. Nie będzie nigdy dla mnie aż tak ważna jak zespoły, które towarzyszyły mi przez lata, ale w sekundę wskoczyła do ścisłej czołówki.
11. muzyka, która sprawia, że nie mogę przestać się śmiać
Jestem już człowiekiem w pewnym wieku, więc przy słuchaniu muzyki częściej niż śmiech zdarza mi się chyba sentymentalny uśmiech rozrzewnienia, gdy playlista wypluje mi dawno zapomniane stare kawałki, które były sountrackiem do jakichś dobrych wydarzeń z przeszłości. Czasem bywa to uśmiech lekkiego zażenowania, bo zdarza się, że robi mi się ciepło na serduszku, gdy usłyszę jakieś beznadziejne kawałki z wczesnych lat 2000, pop-roczki z radia, które wtedy leciały na listach przebojów. Mam kilka kawałków, które wywołuja szczery uśmiech, ale nie o kawałki tu chodzi, a o wspomnienia, które się z nimi wiążą. Pozdrawiam tu moją przyjaciółkę, która też śmieje się, słysząc Ai Vis Lo Lop w wykonaniu białoruskiego zespołu folkowego Stary Olsa. Nikt inny nie musi wiedzieć, dlaczego ;) Dość dobry w uśmiechaniu mnie jest Jacek Stachursky, który stał się już tradycyjną muzyką porannych powrotów z festiwali, gdy słońce zaczyna już wschodzić, wszystkim zaczynają zamykać się oczy, a trzeba wejść w nadświetlną na autostradzie.
Ja w ogóle rzadko głośno się śmieję, więc jeśli zdarzy mi się choćby chichnąć na jakiejś komedii, mój mąż jest w szoku i uznaje, że film musiał być naprawdę śmieszny. Stosunkowo niedawno obejrzałam Kneecap, film o irlandzkich hiphopowcach robiony przez nich samych, i na tym filmie prychnęłam kilka razy, a na niektórych scenach naprawdę głośno się śmiałam. Pewnie fiksacja na tle Irlandii pomaga, ale nie trzeba nic wiedzieć, żeby dobrze się bawić na tym filmie. Mówię o tym dlatego, że z filmu pozostała mi ścieżka dźwiękowa, której teraz słucham dla natychmiastowej poprawy nastroju. Skutecznie mnie ona uśmiecha. I to jest naprawdę fajna muza, co mówię jako osoba, która w ogóle nie siedzi w hiphopowej bajce. Słychać, że DJ ma zaplecze muzyczne i dobrze wie, co robi. Miejscami to brzmi jak Beastie Boys, tylko po irlandzku (za co kolejne propsy, bo rapowanie w Gaeilge o seksie i narkotykach zrobiło dla ożywienia tego języka w młodym pokoleniu więcej niż pokolenia nauczycieli).
A skoro już jesteśmy przy motywach irlandzkich, to potężnym uśmiechaczem – już nie zabawnym, ale nostalgicznym, są dla mnie kawałki polskiego bandu grającego muzykę celtycką Shannon. Gdy mam podły nastrój i chcę się rozjaśnić i zmotywować do życia, zawsze mi to pomaga.
12. muzyka, która sprawia, że płaczę
W zasadzie wszystko, co do tej pory wymieniłam :) Nawet te śmiechowe kawałki. Lubię sobie popłakać i bardzo łatwo mnie wzruszyć. Mogą to zrobić nawet najbardziej niewzruszające kawałki, jeśli mój nastrój, przebieg danego dnia, higiena snu i faza okresu ułożą się w odpowiedni sposób. Wtedy czasami wystarczy, że coś dobrze znam i już sam ten fakt doprowadza mnie do łez. Bez związku z fazami ciała i księżyca, płaczę na kawałkach wspomnieniowych oraz na moich najbardziej ukochanych. Bardzo to lubię, choć bywam nieco zawstydzona, gdy np. w drodze do pracy próbuję płakać jednym okiem w zatłoczonym tramwaju. Przypomina mi to bowiem, że jeszcze coś czuję i że utwory, które są dla mnie ważne, wciąż mają moc, której poziom może czasami sobie fluktuować, ale samo uczucie zawsze tam jest, niezmienne i potężne. Bardzo lubię płakać na koncertach, dlatego na tych, na których się tego spodziewam, ustawiam się pod barierką, żeby ryczeć sobie swobodnie, tylko z zespołem w ramach świadków. Taki płacz to dla mnie katharsis - bardzo mnie oczyszcza i napełnia nową energią. Czasami, gdy chcę się na koncercie popłakać, a z jakiegoś powodu mi to nie wyjdzie, odczuwam przykry niedosyt. Tak było na ostatnim koncercie Agallocha na Fortress Festival w Scarborough na początku czerwca. Byłam przekonana, że po DEKADZIE niewidzenia ich na żywo będę tam ryczeć jak bóbr i strategicznie zajęłam barierkę chyba z 3 godziny wcześniej, ale za każdym razem, gdy byłam o włos od tego, żeby się popłakać i wypuścić z siebie to napięcie, coś mi przeszkadzało. To naprawdę było trochę tak, jakbyś kilka razy zatrzymywała się o krok przed orgazmem, bo coś cię rozproszyło i mimo wszelkich starań nie da się już tam wrócić i zostajesz z niesmakiem niespełnienia.
Skoro już pomyślałam o seksie, to mój dziwny ciąg skojarzeń zaprowadził mnie w miejsce najbardziej od niego odległe, czyli do kościoła. Kościół to kolejne moje miejsce muzycznych wzruszeń. Wypisałam się z niego już wieki temu i nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam na mszy, ale muzyka kościelna to jest coś, co niezmiennie mnie porusza. Nie uważam, żeby było w tym coś dziwnego – przez wieki kościół miał niemal monopol na sztukę, więc zarówno najlepsze dzieła rzeźby czy architektury jak i muzyki powstawały na jego łonie i można je podziwiać, osobiście będąc jak najdalej od religii. Od kościoła rzymskokatolickiego muzycznie lepsza jest tylko cerkiew. To, że kocham polifonię jest dość oczywiste i tradycyjne pieśni w wykonaniu cerkiewnych chórów sprawiają, że mam ciary. No i oczywiście łzy w oczach. Kościół katolicki wygrywa tylko organami, które również doprowadzają mnie do łez.
13. stara, czy nowa muzyka?
Ostatnio siedziałyśmy z moją przyjaciółką wieczorem przy piwie, a w tle leciał The Clash, Joy Division i New Order. Wtedy przyjaciółka opowiedziała mi, że gdy stuknęły jej 32 lata, ojciec posadził ją przed sobą i ogłosił, że oto nadszedł koniec jej odkryć muzycznych, ponieważ (i tu przytoczył wyniki jakichś badań) po 32 roku życia człowiek słucha już tylko tego, co zna, nowe rzeczy porównuje do tych starych i nic świeżego już nigdy nie będzie w stanie porwać go w takim stopniu jak kawałki z młodości. Po czym podał jej rękę i powitał w świecie starych ludzi, którzy są skazani na wieczny recykling tych samych utworów do śmierci. Spojrzałyśmy na telewizor i teledysk The Clash. Nie było nic do dodania.
Niestety obawiam się, że coś w tym jest. Im człowiek jest starszy, im więcej muzyki już w życiu przerobił, tym mniej jest do odkrycia. To, czym teraz fascynuje się młodsze pokolenie, dla nas jest tylko nowszą wersją brzmienia, które było modne trzy dekady temu, a co pewnie z kolei dla starszego pokolenia brzmiało jak przeróbka czegoś, co istniało za czasów ich młodości.
Gdy pytasz o nową muzykę, zastanawiam się, która jest nowa. Ostatnio mam poczucie, że lata uciekają i „te nowe płyty” artystów których słucham nagle mają dziesięć lat. Muzyka, która jest nowa dla mnie, jest już ekstremalnie stara stara dla Zetek, a moja stara muzyka jest nową muzyką dla starych kuców.
Wszyscy spotykamy się w jakichś nieśmiertelnych klasykach, ale każdy ma swoje muzyczne podwórko, które dziwnym trafem zazwyczaj zawiera głównie muzę, której słucha się między nastoletniością a tym magicznym 32.
Z nowej muzy królują u mnie głównie nowe płyty artystów, których znam i cenię – Gaahls Wyrd, Trelldom, John Haughm solo, Ulcerate, ten nowy Dodheimsgard sprzed 2 lat, który w moim odczuciu wyszedł przedwczoraj, jakiś Thy Catafalque... Z prawdziwych świeżynek ostatni singiel Paradise Lost dobrze się zapowiada i może zmiana imagu Grega Macintosha pociągnie za sobą przypływ mocy i ciężaru. Nowa Katatonia jest dla odmiany mega słaba. Dam jej jeszcze szansę ze względu na sentyment oraz opinie głoszące, że po iluś razach wchodzi, ale na razie uważam, że są na niej najbardziej amorficzne i bezkształtne linie melodyczne w historii tego bandu.
Poza nowymi płytami starych zespołów, zdarza mi się czasami coś odkrywać. Ostatnim trzęsieniem ziemi w moim muzycznym światku był wspomniany wczesniej Carcass of Sighs, ale znajduję też rzeczy, które co prawda nie zmieniają mojego życia, ale ze mną zostają. W ostatnich latach polubiłam się z Sylvaine, ostatnio odkryłam bardzo dziwny irlandzki projekt Rois, przez chwilę na moich playlistach grała Sofia Isella, młodziutka dziewczyna, która robi ciekawą feministyczną muzę. Na polskim podwórku, o którym dziś jakoś wyjątkowo mało wspominam, ostatnią rzeczą, która została mi w głowie byli ostatni Wędrowcy Tułacze Zbiegi, głównie Agapa w wersji singlowej, której klimat przypomina mi kilka ostatnich Ulverów (o których powinnam była wspomnieć przy pytaniu o muzykę na noc). To przepiękne „spier*alaj, spier*alaj” przykleiło mi się do mózgu, było już wielokrotnie nucone i podgrywane na każdym dostępnym w moim mieszkaniu instrumencie jako szybki komentarz do bieżących sytuacji. Trzeba przyznać, że w obecnym klimacie jest to komentarz wyjątkowo uniwersalny i często się przydaje. Z przyjemnością przesłuchałam też albumVisterii. Ma ten fajny babski wk*rw, którego brakuje mi na naszej scenie. Będę śledzić jej dalsze poczynania. A teraz czekam, aż wyjdą nowe płyty moich kolegów, które, mam nadzieję, będą tak dobre, jak się spodziewam i dołączą do listy nowej muzyki, której chce mi się słuchać.
"Poświaty" ukazały się 29 maja 2025 roku nakładem Pagan Records. Albumu możecie posłuchać tu: https://olsproject.bandcamp.com/album/po-wiaty