Trzy sceny, cztery akty, perfekcyjny dźwięk, fenomenalne oświetlenie, muzyczne spełnienie i przestrzeń umożliwiająca komfortowy udział w wydarzeniu - bez ścisku, popychania, z szacunkiem do współuczestników - tak było pierwszego dnia lipca w Berlinie, gdzie do Uber Areny zawitali Nine Inch Nails. Wyczekiwany od lat zespół pod wodzą Trenta Reznora przyjechał do Europy na krótką serię koncertów w ramach trasy Peel It Back, by zachwycić kompleksowym spojrzeniem na sztukę i przenieść doświadczenie spotkania z muzyką na żywo na zupełnie inny poziom.
Z poszanowaniem siebie wzajemnie
To był piekielnie upalny dzień - żar lał się z nieba, w kulminacyjnym momencie dnia osiągając niemal czterdzieści stopni Celsjusza w cieniu. W takich okolicznościach wykrzesanie choćby odrobiny energii z siebie staje się wyzwaniem dla nawet zaprawionego w bojach organizmu. Tym większy podziw i szacunek należy się każdemu, kto dotarł na miejsce wcześniej i wytrwał w oczekiwaniu na otwarcie bram. Nagrodą za to poświęcenie były niemal idealne warunki koncertowe - klimatyzowana, przestronna sala, trzy sceny, świetne warunki wizualno-akustyczne i sprawna, logiczna organizacja, dzięki której czekanie na rozpoczęcie wydarzenia już w budynku było przyjemnością. Nikt się nie pchał, nie kłócił o miejsce, współuczestnicy traktowali siebie wzajemnie z szacunkiem. Gdy któryś z fanów miał ochotę skakać czy tańczyć robił to tak, by nie atakować sąsiada.
I tylko tych wszechobecnych telefonów na wzniesionych w górę rękach fanów mogłoby być trochę mniej, by nie tracić z oczu tych cennych chwil uniesień, których atmosferę rozwala skutecznie każdy kolejny nagrywany filmik, każda transmisja na żywo na społecznościowym portalu czy bezsensowny komunikat dla "obserwujących" co w danej chwili robisz. Czy naprawdę kogoś to obchodzi? Czy naprawdę musisz sobie robić selfie z występującym na scenie artystą? Czy nie lepiej po prostu celebrować moment, jeśli jesteś tuż przy scenie i skorzystać z tej niepowtarzalnej okazji, by spojrzeć artystom w oczy? Ewentualnie dyskretnie zrobić jakieś zdjęcie na pamiątkę tej chwili? Warto mieć to na uwadze, choć to pewnie nieistotny szczegół, tym bardziej w obliczu wizualno-dźwiękowego spektaklu, którego publiczność była świadkami.
Ponadczasowe kompozycje
Nine Inch Nails to oryginalny pomysł na brzmienie, własny styl i dopracowana do perfekcji wizualna koncepcja występu. To jeden z najoryginalniejszych, najważniejszych i najbardziej wpływowych zespołów ostatnich dziesięcioleci, który zainspirował setki artystów do wyrażania emocji poprzez muzykę. Mimo upływu lat, nowych trendów, zmieniającego się w każdym wymiarze świata, twórczość grupy pozostaje niezmiennie aktualna zarówno pod kątem brzmienia jak i treści. Wciąż jest w tych dźwiękach sprzeciw wobec zastanej rzeczywistości, gigantyczny ładunek emocjonalny, wszechobecny mrok, walka z wewnętrznym głosem, który nie daje spokoju. Jest wszystko to, co porusza, wzrusza, rozmontowuje na kawałki. Przekrojowa setlista zapewniła ogrom doznań i wspomnień, a przedstawiona w tak unikalnej formie miała podwójną siłę rażenia.
Spektakl w kilku aktach
To nie był zwyczajny koncert, lecz podzielona na akty sztuka, która składała się na spójną całość. Odbywała się na trzech zlokalizowanych na płycie areny scenach - dwóch kameralnych, na planie kwadratu pośrodku i na końcu płyty i jednej głównej, na jej północnym krańcu - klasycznej co do wielkości, dodatkowo spowitej przejrzystą kotarą, o której jeszcze tu wspomnę. Rozpoczął gość specjalny wieczoru, producent Alexander Ridha, znany jako Boys Noize, który na tej krańcowej scenie płyty zaprezentował mroczny, minimalistyczny, bardzo fajny elektroniczny set w otoczeniu subtelnych, zamglonych świateł. Jak się okazało, był on bezpośrednim wprowadzeniem do występu Nine Inch Nails, gdyż po kilkudziesięciu minutach akcja wieczoru płynnie przeniosła się na środkową scenę, na której minimalistycznie, bo jedynie w towarzystwie klawiszy rozpoczął sam Trent Reznor. Wykonał znaną ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Before The Flood" kompozycję "A Minute To Breathe", zapierającą dech i wprawiającą w zachwyt absolutny. Po kilku minutach dołączyli do niego pozostali członkowie Nine Inch Nails z wyłączeniem perkusisty, by wspólnie zagrać "Ruiner" i "Piggy". Przy akompaniamencie perkusyjnego popisu Ilana Rubina muzycy przemieścili się na dużą scenę, by tam odegrać tę bardziej rockową część występu.
Na małą, środkową scenę wrócili jeszcze raz w połowie seta, gdzie zaprezentowali się w elektronicznej osłonie nie z kim innym jak z Boys Noize, przenosząc tę formę muzycznej ekspresji na nowy poziom. Całość zwieńczył finał na dużej scenie, pełen hitów, zakończony potężnym, szczerym wykonaniem "Hurt" i cytatem ze ścieżki dźwiękowej serialu Twin Peaks, idealnie pasującym do charakteru muzyki Nine Inch Nails.
To połączenie gitarowej energii, industrialnego chłodu i metalicznej mocy mroziło krew w żyłach, z drugiej zaś strony wprawiało publiczność w ruch. Z miejsc siedzących momentalnie wstali praktycznie wszyscy i w tych intensywniejszych momentach kołysali się w rytm, tańczyli, a nawet skakali. Tańczyła też oczywiście cała płyta, z rękami uniesionymi w górze, przeżywająca jedne z najwspanialszych chwil w życiu.
Nieprawdopodobny magnetyzm lidera
Reznor wiele nie mówił, ale wszelkie dodatkowe słowa w obliczu tak esencjonalnej i emocjonalnej muzyki zdawały się zbędne. Przed finałowym aktem opowieści przedstawił członków zespołu i podziękował za wspólny wieczór. Po prostu, bez wdzięczenia się do publiczności. Ta od pierwszej do ostatniej minuty występu pozostawała pod jego bezgranicznym wpływem - wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana, śledząc każdy ruch i chłonąc każdy dźwięk i czuła ogrom emocji. Choć doskonały był praktycznie w każdej odsłonie - najbardziej przekonujące były te chwile, w których był sam na sam z instrumentem i własnym, rozdzierającym duszę na kawałki głosem. Gdy śpiewał przy akompaniamencie klawiszy wspomniany "A Minute To Breathe" wprawił publiczność nie tyle w zachwyt, co w totalne zawieszenie, otulając minimalistycznymi dźwiękami, kojąc wszelkie chwile zwątpienia i sprawiając, że nic innego się nie liczyło. Był to miażdżący, totalnie niezapomniany moment wieczoru, gdy niemal wmurowana w barierkę, wpatrując się tuż na wprost w artystę dostrzegłam w jego oczach szklące się łzy.
Takich szczególnych chwil było kilka, bo szczerość w głosie Trenta była w stanie złamać nawet tych najtwardszych. Gdy śpiewał pełen pasji do mikrofonu niemal wprost do będących w pierwszych rzędach fanów, gdy grał na gitarze niemal wysysając z niej ostatnie soki. Uderzył jednak ze szczególną mocą jeszcze raz w finałowym "Hurt", gdy głos niemal mu się roztrzaskał z emocji. Czy da się lepiej, bardziej wiarygodnie? No jasne, że nie.
Wizualny perfekcjonizm
Mówiąc o Nine Inch Nails nie można zapomnieć o aspekcie wizualnym ich występów. Amerykańska grupa to absolutni mistrzowie w tym fachu, którzy doprowadzili wizualny minimalizm do perfekcji. Sceny spowijały pionowe światła otulające muzyków niczym mglisty koc, budując niezwykłą atmosferę. Niemal nieodłącznym członkiem zespołu stał się kamerzysta, który rejestrował emocje muzyków na scenie, a to, co udało mu się uchwycić wyświetlane było na bocznych telebimach oraz na spowijającej główną scenę przejrzystej kotarze. Dawało to niezapomniany efekt zwielokrotnienia postaci, nietypowych figur, gry cieni. Dzięki temu zabiegowi podziwianie koncertu z praktycznie każdego punktu sali było prawdziwą przyjemnością i pozwalało odbierać rzeczywiste emocje zamiast tylko oglądać jakieś wizualizacje w tle czy zwyczajną transmisję przypominającą tę z telewizyjnych przekazów. Wrażenie bycia w centrum wydarzeń mieli więc nie tylko ci, którzy dotarli pod samą dużą scenę, ale także osoby stojące w środku przy którejś z mniejszych scen oraz chłonące występ z trybun. Był to idealny przykład tego, jak powinien być oświetlony i zrealizowany koncert, by każdy, kto bierze w nim udział mógł być zaangażowany w pełni.
Goniąc ulotne wspomnienia
Zabrzmi to bardzo trywialnie, ale po tym koncercie nic już nie jest takie samo. Poprzeczka realizacyjna została zawieszona tak wysoko, że trudno będzie to doświadczenie kiedykolwiek powtórzyć. Był to wieczór kompletny, podczas którego zderzyły się niemal wszelkie możliwe emocje, których może dostarczyć koncert - od bezsilności i bezradności przez ulgę, ukojenie, po bezgraniczne wzruszenie i euforię. Spełnienie marzeń? Jasne, ale ten konkretny wieczór miał dodatkowo wymiar terapeutyczny. Uświadomił mi, że tych chwil naznaczonych iskrą wyjątkowości, błyskiem geniuszu jest jak na lekarstwo i bezwzględnie warto je celebrować, a nawet czcić.
W ciągu tego już całkiem długiego życia doświadczyłam setek koncertów - tych genialnych, niezapomnianych, zaskakujących, rozczarowujących, przełomowych, otwierających umysł i serce na to, co nieoczywiste. Każdy z nich był niezwykle ważny i cenny w moim artystycznym rozwoju. Ten wieczór był jednak szczególny, bo sprawił, że wróciłam do emocji, które straciłam z radaru na kilka ładnych lat. I fakt, że miałam zaszczyt przebywać przez kilkadziesiąt minut tuż obok jednego z najwspanialszych muzyków ostatnich dziesięcioleci, wyraźnie widzieć, jak aplauz publiczności wywołuje u niego łzy wzruszenia, które dyskretnie ociera jest absolutnie bezcenny i niezastąpiony.
Jasne, tekst ten wymyka się dość mocno temu, co profesjonalne, ale tak właśnie w tym konkretnym przypadku miało być. Bez zobowiązań, bez presji oczekiwań. To zapis wspomnień, do których będzie można wrócić za jakiś czas, by po prostu pamiętać to, co najcenniejsze. By wtedy, kiedy nadejdzie ku temu potrzeba móc przypomnieć sobie, o co naprawdę chodzi w sztuce i dlaczego to spotkanie z muzyką na żywo jest tym, co nadaje sens codziennym zmaganiom. Po co tworzy się sztukę, po co chodzi się na koncerty, po co walczy się, by każdy następny dzień miał sens. Zarejestrowany z potrzeby serca w najlepszy możliwy w danej chwili sposób. Nieidealny, ale szczery, osobisty. Nie dla lajków, dla zasięgów, dla uznania, może dla zazdrości tych, którzy nie byli. Wyłącznie dla siebie.