Trzydzieści dwa lata na scenie, szesnaście albumów na koncie i wciąż świetna forma. Fani Paradise Lost mają to szczęście, że nie muszą czekać przesadnie długo na nowe wydawnictwa swoich ulubieńców. Trzy lata to dobry czas, by nasłuchać się albumu do woli i mieć ochotę na kolejną porcję muzyki danego zespołu. "Obsidian" trzyma poziom poprzednich płyt grupy, dostarczając nowych fantastycznych kawałków, które odnajdą się świetnie na rockowo-metalowej playliście.
Jest energetycznie, mrocznie, a jednocześnie bardzo melodyjnie i przystępnie, czyli tak, jak można oczekiwać po brytyjskim kwintecie. Są świetne riffy, ciekawe solówki, klawiszowe przejścia i te charakterystyczne przejścia od growlu do czystego niskiego śpiewu. Są też oczywiście niewesołe teksty, które idealnie pasują do klimatu muzyki. Niby nie jest to nic nowatorskiego, czy odkrywczego, jednak wciąż sprawia ogromną radość słuchaczowi lubiącemu tak zwane cięższe brzmienia, wpadając w ucho od pierwszego odsłuchu i zostając w sercu na długo. To także świetna propozycja, by zacząć swoją przygodę z muzyką grupy, jeśli do tej pory z jakiegoś powodu nie udało się jej zgłębić.
Album rozpoczyna się bardzo refleksyjnie, od powoli rozwijającej się smyczkowej ballady "Darker Thoughts, z czasem nabierającej doom metalowej mocy. W drugiej minucie z całą mocą objawia się fantastyczny growl Nicka Holmesa. Dalej jest jeszcze lepiej. Nadchodzi czas na doskonałe single - zapadający w pamięć od pierwszego odsłuchu refleksyjny, a jednocześnie bardzo wyrazisty "Fall From Grace" oraz porywający do tańca pulsujący basowym rytmem "Ghosts". To rock gotycki w najlepszym możliwym wydaniu.
"The Devil Embraced" porusza partią organów i pięknie płynącą melodią zestawioną z mrocznym growlem i narastającym napięciem generowanym przez sekwencje gitar. W "Forsaken" wprowadza partia chóru, zaś później utwór porywa energią świetnych riffów, do których nie sposób nie machać głową. Podobnie mocno i mrocznie jest w "Serenity". "Ending Days" intryguje kołyszącymi partiami smyczkowymi i chwytliwym refrenem, który będzie się fantastycznie śpiewać na koncertach. Początek "Hope Dies Young" wypełniają "cure'owe" partie gitar. Tajemniczo i niepokojąco jest zaś w ostatnim "Ravenghast" pełnym atmosferycznych klawiszowo-gitarowych dialogów dopełnionych mrocznym wokalem. To idealne zakończenie świetnego, równego albumu.
Co prawda raj dla miłośników muzyki na żywo został czasowo "utracony", jednak to nie powód do rozpaczy. Premiera płyty miała odbyć się na koncercie we Wrocławiu, podczas piątej edycji Into The Abyss Festival. Całe szczęście jednak wersja fizyczna albumu ukaże się planowo. Warto było czekać te trzy lata na następcę "Medusy", warto poczekać na koncerty Paradise Lost jeszcze kilka, może kilkanaście miesięcy. Oby jak najkrócej. Póki co, cieszmy się z tego, co mamy.
85%
Płyty oficjalnie posłuchać będzie można od 15 maja.