Czternasta edycja Ino-Rock Festival to już historia. U schyłku wakacji szkolnych, w ostatnią sierpniową sobotę w Inowrocławiu spotkali się fani dźwiękowych pejzaży, by wspólnie spędzić czas i posłuchać ulubionej muzyki. Po dwóch pandemicznych latach do Teatru Letniego przybyli wyczekiwani, obchodzący półwiecze artystycznej działalności, legendarni Wishbone Ash, a przed gwiazdą zaprezentowali się norweski Leprous, Grecy z Villagers Of Ioannina City, Besides oraz Baśnia. Jak było?
Choć pogoda jak prawie zawsze dopisała (województwo kujawsko-pomorskie to jeden z rejonów, w których opady zdarzają się wyjątkowo rzadko), niestety tegoroczna edycja nie do końca się udała. Ale jak to? Przecież wszystkie zespoły doleciały/dojechały i dały z siebie maksimum, by wypaść jak najlepiej, była wielka gwiazda, publiczność oklaskiwała artystów, nie było czasowych opóźnień i ekstremalne opady, tornada czy burze nie popsuły widowiska. Coś jednak wisiało w powietrzu. Wyczuwalna była dość napięta atmosfera, publiczność w tym roku przybyła nie tak licznie jak w latach ubiegłych - lewa trybuna była poza kilkoma zajętymi miejscami praktycznie pusta, co wyglądało bardzo smutno, fani muzyki, zwykle ekspresyjni, tym razem byli dość oszczędni i osowiali. Nie było też tak wielu serdecznych powitań i gorączkowych rozmów osób, które spotykały się na festiwalu rokrocznie. Prawdopodobnie poza oczywistymi powodami jak niewesoła sytuacja finansowa w wielu domach z powodu inflacji, czy problemy zdrowotne wynikające z wciąż jeszcze nie opanowanej pandemii, przyczyniły się do tego potworny wręcz upał, brak cienia i palące słońce, które zamiast ładować energią odbierały zupełnie chęci do życia.
Nie do końca dobrze było też z nagłośnieniem, co w ubiegłych latach nie było tak odczuwalne. Właściwie tak w pełni dobrze słychać było dopiero koncert finałowy, który jako jedyny zyskał pełną brzmieniową selektywność. Ale dość spraw okołomuzycznych, przejdźmy do sedna. Dźwięków przecież nie brakowało i tym razem były naprawdę różnorodne.
Podobnie jak w roku ubiegłym koncerty poprowadził sympatyczny duet Baśnia + Michał Kirmuć. Konferansjerzy robili co mogli, by mimo wyczerpujących warunków pogodowych zaangażować publiczność, jednak nie do końca trafionym pomysłem okazały się quizy. Mimo że przygotowane pytania były pomysłowe, cała idea przypominała nieco festyn rodzinny i niekoniecznie pasowała do festiwalu rockowego, ma którym fani po prostu oczekują dobrych występów zespołów, które cenią.
Baśnia miała w tym roku do spełnienia podwójną rolę - oprócz prowadzenia festiwalu była też artystką rozpoczynającą koncertowy maraton. Wraz z trzyosobowym zespołem zaprezentowała autorską odsłonę rocka gotyckiego. Kilkudziesięciominutowy set składał się z utworów z dwóch wydanych albumów. Niestety grupa musiała podjąć się tego zadania w palącym słońcu, które dodatkowo świeciło zespołowi prosto w twarz. Zimnofalowa, taneczna i mroczna muzyka, pasująca do kameralnych klubów, w tych warunkach po prostu nie miała szans się wybronić i wybrzmieć z pełną mocą. Choć zespół wspierany przez grupkę fanów pod sceną, bardzo się starał i walczył, grając nawet krótki ponadprogramowy bis, z powodu braku klimatu spisany został na straty.
Podobnie smutny los spotkał grupę Besides. Nostalgiczne, instrumentalne post-rockowe pejzaże dużo bardziej przekonująco wypadłyby na finał festiwalu, w późnych godzinach wieczornych, gdy chłodniejsze nocne powietrze i delikatny szum wiatru otulały Teatr Letni. Za dnia zabrzmiały jak dobry soundtrack do popołudniowego wypoczynku i muzyka kojąca zmęczoną codziennymi zmaganiami duszę, pozbawiona jednak tak potrzebnej podczas występów na żywo siły rażenia i błysku, który decyduje o wyjątkowości. Post apokalipsa w postaci pustynnych temperatur i palącego słońca może i jest równie przekonująca jak pustka po kataklizmie spowodowanym zmiatającym wszystko z powierzchni Ziemi tornadem, burzą czy ścianą lawy, jednak pod kątem muzycznym brak jej destrukcyjnego charakteru tak spójnego z post-rockową estetyką. Panowie podobnie jak ich sceniczni poprzednicy włożyli w ten koncert wiele serca i emocji, niestety również nie mieli szans przedstawić się publiczności z najlepszej możliwej strony.
Z warunkami dobrze poradzili sobie przyzwyczajeni do pełnego lata sympatyczni Grecy z Villagers Of Ioannina City, wywołując ekstatyczne reakcje publiczności. Ich stonerowo-progresywno-psychodeliczne dźwięki odnalazły się na inowrocławskiej scenie bardzo dobrze pod kątem klimatu, wpisując się w gusta większości przybyłych fanów muzyki, nie wybrzmiały jednak z pełną mocą za sprawą nagłośnienia, któremu brakowało nieco niskich tonów. Oryginalnie zabrzmiały partie klarnetu i dud, dodające muzyce charakteru. Z osobistego punktu widzenia nie był to koncert, który powalił mnie na kolana, choć bardzo na to liczyłam. Zdecydowana większość uczestników z pewnością się ze mną nie zgodzi.
Norweskiej grupy Leprous czytelnikom tej strony przedstawiać nie trzeba - na przestrzeni ostatnich pięciu lat miałam zaszczyt wspominać o nich wielokrotnie i mam nadzieję, że wiele okazji jeszcze nastąpi, bo jest to jeden z najlepszych współczesnych zespołów z szeroko pojętego nurtu rockowo-metalowej alternatywy.
Choć widziałam zespół na żywo już po raz siódmy, oglądałam ten występ z równie dużą przyjemnością, jak przy pierwszych spotkaniach. Zaangażowanie w każdy koncert, profesjonalizm i energia, którą muzycy wkładają w to, by z ust publiczności nie schodziły uśmiechy jest godna największego szacunku. Niestety inowrocławski amfiteatr "nie udźwignął" ciężaru brzmienia zespołu i metalowego charakteru koncertu. Tym razem niskie tony były już bardzo wyraźne, chwilami za bardzo, brakowało natomiast selektywności w górnych partiach i to zarówno przy scenie, jak i przy stanowisku dźwiękowca. Na szczęście słyszalny wyraźnie był wokal Einara Solberga, który niósł się po całej przestrzeni i jak zawsze budził podziw. Kwintet jak zwykle dał z siebie maksimum, starając się wysłać moc, która wrzała między członkami zespołu do publiczności. Wokalista rzucał sytuacyjne żarty. TorO, Simen, Robin i Einar wskakiwali na podesty, zmieniali się miejscami i wymieniali energią, przeżywając każdy dźwięk. Reakcje były niestety różne - poza pierwszymi rzędami trudno było u odbiorców dostrzec entuzjazm, odpowiedzi na zachętę do włączenia się w rytm koncertu były znikome - pojedyncze ręce w górze, kilkadziesiąt klaszczących rytmicznie osób. Nieobliczalny był jak zawsze perkusista Baard Kolstad - jak ten człowiek jest w stanie utrzymać tempo, grać ekspresyjnie i jednocześnie klaskać chyba na zawsze pozostanie zagadką. Choć nie było słychać idealnie, nie przeszkodziło mi to w dobrej zabawie. Po wykonaniu fotograficznej pracy mimo zmęczenia postanowiłam trochę potańczyć przy ulubionych utworach. Setlista była jak zawsze ciekawa - tym razem zespół skupił się na przekrojowym materiale z ostatnich 4 płyt. Półtorej godziny minęło jak zawsze zbyt szybko.
Inowrocławski amfiteatr ma jeszcze jeden mankament - potwornie dużą odległość sceny od publiczności, którą potęguje wielka dziura odgradzająca scenę od murku wyznaczającego granicę fotograficznej fosy (od strony publiczności wytyczonej tradycyjną barierką). To nie pozostało bez wpływu na interakcję z publicznością podczas wszystkich koncertów - o przybijaniu piątek czy rzucaniu kostek, pałeczek czy setlist można było zapomnieć. O pomocy fanom w takich sytuacjach zapomniała też niestety ochrona, czego kulminacja miała miejsce po koncercie Leprous. Poproszony o pomoc w pozyskaniu setlisty ochroniarz zamiast przekazać ją chłopakowi, który ładnie o nią prosił przygotowując specjalną karteczkę z prośbą, by nie robić niepotrzebnego zamieszania zgniótł ją w kulkę i rzucił w ręce wprost wydzierającemu się wniebogłosy i wręcz chamsko pchającemu na stojącą wówczas obok i piszącą te słowa panu mimo interwencji i próśb. Taki pokaz męskiej dominacji i siły, kompletny brak zrozumienia, jakiejkolwiek wrażliwości i empatii oraz poszanowania ważnej dla wielu fanów koncertowej pamiątki zdecydowanie nie zasługuje na pochwałę i potęguje bardzo przykre i często stereotypowe wyobrażenie o nieprzyjaznych ochroniarzach. W takich klubach jak B90 czy Progresja taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia.
Pora na finał. Wishbone Ash spełnili marzenie większości uczestników tegorocznej edycji i zagrali koncert pełen ukochanych przez fanów nagrań i pięknych melodii, które snuły się po festiwalowej przestrzeni. Rozczulili niejedną zasłuchaną od wielu lat w gitarowych dialogach duszę. Kwartet wykazał się wyśmienitą formą i mimo upływu lat wykrzesał z siebie wszystko, co był w stanie. Muzycy uśmiechali się do siebie i do publiczności, wymieniali energią, zachęcali do interakcji, tym razem ze znacznie lepszym skutkiem. Były nagrania mocniejsze i bardziej refleksyjne, były anegdoty, ciepłe słowa, czyli dokładnie to, czego oczekiwała publiczność.
Bardzo chciałam zaangażować się w ten występ bardziej, ale pokonał mnie organizm. Po kilkudziesięciu minutach wycieńczona upałem poddałam się i postanowiłam wyruszyć w drogę powrotną. Cóż, każdemu zdarzają się słabsze dni. Oby jak najrzadziej.
Pozostało za to trochę fotograficznych wspomnień. Zapraszam.
BAŚNIA