Islandia to jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Wyspa otoczona bezkresnym Oceanem Atlantyckim zachwyca turystów zapierającymi dech krajobrazami i unoszącą się w powietrzu aurą spokoju. Niezwykła jest także muzyka z tego niewielkiego kraju, w którym gęstość zaludnienia wynosi 3 osoby/km2, kojarzona przede wszystkim z popowo-eksperymentalną twórczością Björk i post rockowymi pejzażami o filmowym zabarwieniu spod znaku Sigur Ros. Od kilku lat coraz więcej mówi się także o islandzkiej scenie metalowej. Jednym z najoryginalniejszych jej przedstawicieli jest istniejący od ponad dwudziestu lat Sólstafir, który od pamiętnej wizyty w warszawskiej Proximie w 2014 roku cieszy się rosnącą popularnością i regularnie powraca na koncerty do Polski.
Sympatyczni muzycy rozpoczęli swoją
tegoroczną trasę koncertową od wizyty w Gdańsku, którą jak sami przyznawali ze
sceny i w późniejszych rozmowach z fanami planowali już od dłuższego czasu.
Ubolewali, że z braku większej ilości wolnych godzin udało im się jedynie
zobaczyć legendarne tereny gdańskiej stoczni. Zachwyceni urokami industrialnego
otoczenia klubu B90 zaprezentowali półtoragodzinny porywający występ, łączący w
sobie charakterystyczny skandynawski chłód i melancholię, psychodelię, mrok gitarowo-perkusyjnych
galopad i rozdzierający, pełen emocji śpiew w języku islandzkim.
Przekrojowa setlista, zmieniona w
stosunku do ubiegłorocznego koncertu w ramach pierwszej edycji festiwalu Prog In Park objęła zarówno ostatni,
świetnie przyjęty „Berdreymin” jak i
starsze dokonania, obejmujące kluczowe nagrania z albumów „Ótta”, “Svartir Sandar” oraz “Köld”. Ku uciesze starszych fanów,
pamiętających black metalowe zespołowe początki wybrzmiała także jedna
kompozycja z tego okresu. Sólstafir
wystąpił jako kwintet – gitarzystę i wokalistę Aðalbjörna Tryggvasona wsparli
przyjaciele - drugi gitarzysta, grający także na banjo, rudowłosy basista z warkoczami
dłuższymi niż te u Nicka Beggsa, kipiący energią perkusista oraz szalejący za
swoim instrumentem klawiszowiec.
Koncert rozpoczął się punktualnie o
20:45 od mrocznego, opatrzonego filmem instrumentalnego wstępu w postaci „Náttmál”, w trakcie którego artyści pojawili się na
deskach sceny klubu, by chwilę później zaatakować z całym impetem gitarową
ścianą dźwięku i nieposkromioną, dziką energią. Black metalowe, mroczne galopady
kontrastowały z post rockowym budowaniem napięcia i nostalgicznymi melodiami,
podkreślonymi rozdzierającym wrażliwe serca głosem wokalisty. Surowe, pełne
przestrzeni brzmienie przywodziło na myśl islandzkie krajobrazy i pozwalało dać
się ponieść niezwykłej atmosferze.
Między
zespołem i fanami praktycznie od razu wytworzyła się chemia. Aðalbjörn co rusz zeskakiwał na ustawione
przed klubową sceną głośniki by być jak najbliżej słuchaczy, którzy
odwdzięczali mu się entuzjastycznymi reakcjami – klaszcząc, krzycząc, piszcząc,
tańcząc pogo i kołysząc się w rytm dźwięków. Kulminacyjnym punktem wieczoru był
wieńczący bis brawurowy popis lidera zespołu, który podczas wykonywania
“Goddess of the Ages” przespacerował się po barierce, przybijając piątki z
publicznością, a następnie rozdając gitarowe kostki.
Poza wspomnianym utworem największy
aplauz wywołała „Fjara”, a także wykonany również w ramach półgodzinnego bisu „Bláfjall” z niezwykle ważnym przekazem. Wcześniej
niezbyt skory do objaśnienia znaczenia utworów zespołu wokalista przed jego
wykonaniem wytłumaczył, że jest on poświęcony zmarłemu przyjacielowi i
przestrzegł zgromadzonych przed zgubnymi skutkami depresji, na którą cierpi
coraz więcej młodych osób. Uczulał fanów, by rozglądali się wokół siebie i
rozmawiali ze swoimi przyjaciółmi, gdyż może okazać się, że to właśnie ich
pomoc będzie kluczowa w zwalczeniu tej destrukcyjnej choroby.
Sólstafir nawiązał z polskimi
fanami relację szczególną, której wyrazem jest obustronna miłość. Zespół dał temu dowód nie tylko podczas występu i po jego
zakończeniu, gdy cały kwintet spotkał się z fanami, by zamienić kilka słów,
zrobić pamiątkowe zdjęcia i podpisać płyty, ale również przed występem, kiedy
wokalista wyszedł na chwilę przed klub, by przywitać się z czekającymi na
otwarcie bram stęsknionymi wielbicielami. Schodząc ze sceny muzycy obiecali, że
wrócą do Gdańska tak szybko, jak będzie to możliwe.
Warto
wspomnieć także, że przed gwiazdą wieczoru wystąpiła wokalista Louise Lemón
oraz folk-rockowy zespół Árstíðir. Pop-rockowe ballady Szwedki miały w sobie coś ze
skandynawskiego mroku, jednak nie do końca wpisały się w formułę koncertu. Długonoga
blond włosa artystka przykuwała uwagę bardziej swoim wyglądem niż głosem,
niemniej jednak znalazła swoich zwolenników, którzy oklaskiwali ją gromkimi brawami.
Po jej półgodzinnym recitalu przyszedł czas na dobrze znany polskiej
publiczności islandzki kwartet, na czele którego stoi zaprzyjaźniony z polskimi
słuchaczami i całkiem prawnie posługujący się naszym językiem Ragnar Olafsson,
regularnie grający w małych polskich miejscowościach solowe trasy.
Muzycy zagrali
czterdziestopięciominutowy set wypełniony starszymi i nowszymi kompozycjami, w
tym z wydanego w tym roku albumu "Nivalis". Zachwycili słuchaczy
melancholijnymi, ulotnymi melodiami, w których dominowały delikatne brzmienia
gitar akustycznych, wiolonczeli oraz klawiszy, a towarzyszył im przepiękny
śpiew trójki muzyków, którzy wykonali nawet jeden z utworów acapella. Był to
jeden z najlepszych suportów, jakie miałam okazję usłyszeć w ostatnim czasie.