Ostatni piątek września był dla wszystkich interesujących się kulturą w Polsce dniem szczególnym. Ukazało się kilka ciekawych płyt, w tym nowy, długo oczekiwany album Riverside, odbyły się pierwsze seanse głośnego filmu "Kler" Wojciecha Smarzowskiego oraz premiera ekskluzywnej wystawy poświęconej nowemu albumowi kontrowersyjnej grupy Behemoth. Ostatnie z wymienionych wydarzeń miało miejsce w "Plenum" w sąsiedztwie gdańskiego klubu B90, w którym tego wieczoru wcale nie było cicho i pusto. Wręcz przeciwnie, odbył się tam prawie wyprzedany występ amerykańskiego tria Son Lux.
Muzycy przyjechali do Gdańska w
ramach promocji nowego albumu "Brighter Wounds" (recenzja). W tym roku mija dekada od debiutu zespołu, który kilka lat
temu z solowego projektu kompozytora, klawiszowca i wokalisty Ryana Lotta stał
się triem. W 2015 roku do lidera dołączyli gitarzysta o wschodnioafrykańskich
korzeniach Rafiq Bhatia oraz perkusista Ian Chang, dzięki czemu Son Lux zaczął
intensywnie koncertować, zdobywając grono oddanych fanów. Trio pojawiło się w
naszym kraju w tym roku już po raz trzeci – po wyprzedanym lutowym koncercie w
warszawskiej Progresji i występie na Tauron Nowa Muzyka, artyści powrócili na
dwa koncerty do Wrocławia oraz Gdańska.
Wielokulturowy skład zespołu jest
gwarancją niezapomnianych dźwiękowych wrażeń. Przez dekadę muzycy wypracowali
własny, niepodrabialny styl, łączący klawiszowe pasaże i elektroniczne
eksperymenty z rockową energią, jazzowymi improwizacjami i popową
przebojowością, zbilansowaną odrobiną mroku i tajemniczości. Całości dopełniają
pełne melancholii teksty śpiewane przez obdarzonego wyjątkową barwą głosu Ryana
Lotta.
Zgromadzeni tłumnie fani już na
godzinę przed otwarciem bram klubu B90 ustawili się w długiej kolejce. Co
ciekawe, mimo dźwiękowego skomplikowania zespołowych kompozycji, przeważało
wśród nich pokolenie piętnasto-dwudziestolatków, spośród których większość
przywiązywała dużą wagę do podążania za współczesną modą, zarówno w sposobie
ubierania jak i zachowaniu. Jak tak młoda publiczność przyjęła eklektyczny,
eksperymentalny zespół?
Odpowiedź na to pytanie nie
będzie jednoznaczna. Jak wspominał w swojej relacji na soundrive.pl
Jarosław Kowal, wiele osób, zamiast słuchania muzyki i podziwiania artystów zdecydowało
się na hałaśliwe spotkanie towarzyskie, przy okazji bardzo wybiórczo
przyglądając się wydarzeniom toczącym się na scenie. Bardzo przeszkadzało to
drugiej grupie przybyłych, tj. prawdziwym fanom zespołu i słuchaczom-odkrywcom,
których planem na piątkowy wieczór było chłonięcie płynących ze sceny dźwięków.
Nie stanowiło to większego problemu dla tych, którym udało się przedostać do
pierwszych rzędów. Zdecydowanie gorzej mieli natomiast ci, którzy zostali
zmuszeni do odbierania koncertu z dalszej części sali. W tym momencie
przychodzi do głowy pytanie o sens wydawania prawie stu złotych na bilet, gdy
można porozmawiać ze znajomymi przy piwie w dużo spokojniejszym, wymagającym
mniejszego finansowego nakładu miejscu. Pozostawię je do przemyślenia.
Wszyscy ci, którzy faktycznie przybyli
na koncert, zgotowali zespołowi gorące przyjęcie. Owacjom i prawdziwym
muzycznym uniesieniom nie było końca. Na wielu twarzach fanów w pierwszych
rzędach można było zaobserwować spływające strugami łzy wzruszenia. Nic w tym
dziwnego, gdyż Lott i przyjaciele dali z siebie wszystko, doskonale balansując
pomiędzy melancholią i autentycznym przeżywaniem śpiewanych tekstów przez
wokalistę, popartym klimatycznymi klawiszowymi akordami, a eksperymentalnością
w postaci perkusyjnych galopad Iana Changa i progresywnych solówek Rafiqa
Bhatii. W jedenastu zaprezentowanych kompozycjach muzyczną rywalizację toczyły
elementy trip-hopu, jazzu, post rocka i tanecznego transu. Wokal Ryana Lotta
brzmiał olśniewająco, błyszcząc na tle fantazyjnie przeplatających się ze sobą nostalgicznych,
momentami podniosłych melodii i dźwiękowych eksperymentów.
Pomiędzy zespołem i jego sympatykami
wytworzyła się niesamowita chemia, którą dało się odczuć już od pierwszych minut
koncertu. Ustawieni w półokręgu muzycy uśmiechali się do siebie, jednocześnie
nie ukrywając wzruszenia z powodu entuzjazmu, jakim obdarzyła ich publiczność i
podkreślając znaczenie wspólnie spędzonych chwil. Dziękowali za okazane emocje,
jednocześnie przepraszając, że nie mają możliwości zagrania dłuższego setu ze
względu na czekającą ich wyczerpującą, czternastogodzinną podróż. Szczególne
poruszenie wywołał bujający hit "Easy", szalony "Dream State",
wspólnie zaśpiewany z fanami "All Directions" oraz wieńczący wieczór,
zakończony ekstremalnym popisem "Lost It To Trying".
Zanim jednak na scenie pojawili się bohaterowie
wieczoru, w czterdziestopięciominutową podróż po nieoczywistych dźwiękach o
afrykańskim zabarwieniu zabrał słuchaczy SK Kakraba. Muzyk pochodzący z południowej
Ghany jest wirtuozem instrumentu zwanego gyil, tj. drewnianego ksylofonu,
zbudowanego z czternastu drewnianych rurek umieszczonych na ciekawej podstawie,
na którym zwykle grają 2-3 osoby. Zaprezentował bardzo interesujący zestaw
kompozycji, głównie instrumentalnych, pod koniec występu ubarwiając je śpiewem.
Słuchacze przyjęli go bardzo ciepło, mimo, że nie do końca byli przygotowani na
tak ekstremalne doznanie.
W recenzji "Brighter Wounds" pisałam, że wszyscy ci, którzy mieli okazję posłuchać amerykańskiego tria na żywo zgodnie twierdzą, że jest to niesamowite przeżycie. Po gdańskim koncercie nie pozostaje mi nic innego, jak przyznać im rację. Son Lux to zespół wyjątkowy, którego koncertu po prostu nie można przegapić. Oby kolejna okazja do spotkania z muzykami nadarzyła się jak najszybciej.